Devil May Cry, czyli ten fajniejszy brat serii Resident Evil
Mamy rok 2001, na półkach pojawiła się wtedy gra, która to stała się w dużym stopniu wyznacznikiem gier hack and slash. Łowca demonów oraz wszelakich diabelstw otrzymuje kolejne zadanie pozbycia się plugastwa ze świata. Przywdziewa swój długi płaszcz, zabiera swój miecz, a jego białe włosy powiewają na wietrze.
Imię jego to Gera …echem… Dante – i on jako pierwszy może się pochwalić tytułem pierwszego elektronicznego białowłosego pogromcy potworów. Ale skąd on się u licha wziął?
(ZALECENIE AUTORA! ABY WŁĄCZYĆ TĘ MUZYKĘ W TLE PODCZAS CZYTANIA ARTYKUŁU).
Aby się tego dowiedzieć, musimy cofnąć się o duży odstęp w czasie, a mianowicie do czasów królowania tej pierwszej, drugiej części Resident Evil. W roku 1998 Capcom zadecydował o stworzeniu nowej gry w uniwersum świata RE. Oddelegowano przyszłego ojca serii, Hideki Kamiyę, z zespołem do Hiszpanii, w celu sprawdzenia tamtejszych zamków oraz budowli, które to miały służyć za miejsce akcji nowej gry. Jednak już podczas wstępnych prac nad projektem zapadła decyzja o zmianie formuły samej gry, jak i również o odejściu w pewnym stopniu od gatunku survival horroru. W ramach postępów prac i po dostosowaniu się do nowych założeń, okazało się, że gra przypominała coś całkiem innego, niż to, co poznaliśmy przez lata na PSX. Dlatego też zdecydowano się na zmianę tytułu, a także potraktować projekt jako całkiem nową markę AAA. Tym sposobem otrzymaliśmy Devil May Cry – grę, która rozpaliła ogień w sercach takich dzieciaków, jak ja lata temu.
Zamiast lubianego przez wszystkich dzielnego policjanta Leona Kennedy’ego, otrzymaliśmy charyzmatycznego oraz trochę ciamajdowatego łowcę potworów z dobrym sercem. Dante swoim stylem był i w sumie nadal jest uosobieniem tego, jak powinien wyglądać ciekawy protagonista w stylu badass. Dzierżąc ogromny miecz na plecach, a przy pasie wyposażony w dwa pistolety Ebony & Ivory, przebija się przez fale karykaturalnych potworów.
Dodatkowo, oddano nam do możliwości system combosów, który to sprawiał, że samo siekanie demonicznych tyłków było bardzo widowiskowe. Dodając do tego również świetnie wykonane postacie bossów, wszystko to sprawiało, że od tytułu było bardzo ciężko się oderwać. Samo umiejscowienie akcji w oddalonym zamczysku potęgowało również poczucie niepewności. To tylko napędzało do dalszej eksploracji. Zachwycała tutaj pewna gotyckość lokacji, i do tej pory było to kilka razy wykorzystywane w kolejnych częściach (zwłaszcza w trójce i czwórce). Oczywiście, pomimo plastyczności w systemie walki, dużej ilości broni białej czy też dystansowej, samo Devil May Cry miało kilka cech wspólnych z serią matką. Tutaj również, by popchnąć fabułę dalej, trzeba było rozwiązywać zagadki, w takim samym stylu jak to miało miejsce w Residentach. Zbieramy przedmioty, artefakty, które to w połączeniu z tajemniczymi drzwiami czy też innymi mechanizmami odblokowywały nam dalszą drogę. Co warto jeszcze wspomnieć na temat różnic, to na pewno to, że DMC było o wiele trudniejsze od RE, gdyż zamysłem Kamii było rzucenie wyzwania graczom, którzy woleli łatwe i proste gry. Kolejną różnicą było zrezygnowanie z otwartości świata znanej z Residenta i podzielenie tytułu na misje.
Brzmi jak przepis na sukces – i takim się po latach okazało. Pierwsza część zyskała dużą popularność i pozytywny odbiór przez krytyków. Pomimo dosyć sztampowej historii oraz stosunkowo ubogiego tłumaczenia i voice actingu na język angielski (ach, stary, dobry Capcom), sama gra była hitem.
O drugiej części cyklu z szacunku do fanów oraz samego siebie nie będę tu wspominał. Powiedzmy w miły sposób, że gra była słaba, a sami twórcy wolą o niej nie pamiętać.
Za to część trzecia była prawdziwym objawieniem. Nie zliczę, ile razy wracałem do tego arcydzieła. Ta gra miała wszystko, co najlepsze z pierwszej części, a do tego podrasowała każdy aspekt do perfekcji. Dante’s Awakening było prequelem i prezentowało nam historię początkującego Dantego w swoim fachu. Tutaj, jako pyszałkowaty młokos, główny bohater został zamieszany w demoniczny spisek, na czele którego stał jego brat bliźniak Vergil, i to właśnie Vergil lśni tutaj najjaśniej: przedstawiony jako antagonista idealny, z jasno ustalonym dla siebie celem. Nieprzebierający w słowach oraz cholernie niebezpieczny. Co ważne, w trzeciej części gra aktorska była na tak wysokim poziomie, że Daniel Southworth (Vergil) oraz Reuben Langdon (Dante) do dziś są proszeni o cytowanie kultowych tekstów z gry. Na potwierdzenie swoich słów wstawiam kwestie Vergila z gry (YOU’RE NOT WORTHY AS MY OPPONENT!).
Powiedzieć, że trzecia część Devil May Cry byłą najlepszą grą na PS2, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Fenomenalna muzyka, soczysty gameplay, wyraziste postacie, historia oraz poziom trudności sprawiały, że przy DMC3 mogło się siedzieć bez końca.
Kolejną częścią okazała się również ciepło przyjęta czwórka, której to akcja była związana mocno z młodym łowcą o imieniu Nero – którego przeszłość jest mało znana, lecz dla wytrwałych fanów serii podczas samej gry pewne podejrzenia na temat jego pochodzenia zostaną wyjaśnione. Czwarta część była solidnie wykonana i trzymająca ducha serii, dała nam również możliwość poznania dalszej historii Dantego. Była jednak krytykowana za bardzo dużą ilość backtrackingu, gdzie poziomy, które pokonaliśmy jako Nero, musieliśmy potem pokonać pod postacią Dantego. Jednak pomimo tego, otrzymaliśmy naprawdę ciekawy tytuł, z jeszcze bardziej rozbudowanym systemem walki.
Dobra, czas na brzydkie kaczątko w postaci spin-offu i rebootu serii. DmC: Devil May Cry, ojej, od czego by tu zacząć. Może na początek stwierdzeniem, że jest to dobry hack’n’slash, jednak nie do końca udany Devil May Cry. Już abstrahując od tego, że jest to reset serii, to samo przedstawienie postaci Dantego jako bruneta (sic!) było w pewnym stopniu policzkiem w twarz dla fanów gry. Tym bardziej, że zamiast dobrodusznego ciamajdy, dostaliśmy w grze nastolatka w zbuntowanym wydaniu. Jasne, był dosyć ciekawie przedstawiony, ale w niczym się nie łączył ze znanym i lubianym protagonistą serii. Może jakby gra nie nazywała się DMC, to byłaby dla mnie lepszym przeżyciem. Bawiłem się co prawda dobrze, grając, jednak świadomość tego, że są to moje ulubione postacie, sprawiała, że gra w moich oczach dużo traciła. Koniec końców, warto jednak docenić wysiłek twórców, bo sam tytuł zebrał sporą ilość fanów.
No i czas na crème de la crème całej serii, czyli pełnoprawną część piątą. Długość czekania jest wprost proporcjonalna do tego, co nam zaserwowali twórcy. Tym razem mamy fajnie poprowadzone rozwinięcie historii z tej „kanonicznej” części cyklu i poznajemy dalsze losy Nero oraz Dantego. Pięknie wykonana gra, na silniku, który napędzał remake Resident Evil 2, więc jest soczyście, a do tego jeszcze bardziej usprawniony system walki sprawia, że tytuł jest widowiskowy jak jeszcze nigdy dotąd. Sama fabuła gra na strunach uczuć zatwardziałych fanów serii i po raz kolejny możemy popatrzeć na twarze, które towarzyszą nam od części pierwszej. Poznajemy tutaj również wątek dzieciństwa głównego bohatera, a raczej moment, w którym podjął się zwalczania demonów. Dodatkowo pojawia się tajemniczy V, który okazuje się być spoiwem łączącym zarówno losy Dantego, jak i Nero. Gra roku 2019.
Pięknie to wygląda, a sama produkcja zaczęła swoje życie zaraz po skończeniu prac nad RE2 na PSX; a teraz remake tego niesamowitego tytułu (drugiego Resident Evil) wyszedł w tym samym roku co Devil May Cry 5. Historia zatacza koło i tylko umacnia w fakcie, że oba uniwersa mają te same korzenie. Uwielbiam Resident Evil, jednak muszę powiedzieć, że to Płaczący Diabeł ma specjalne miejsce w moim sercu, dlatego po dziś dzień dziękuje Kamii oraz zespołowi, który stworzył hack’n’slashową adaptację Boskiej Komedii w japońskim stylu.
Niespełniony artysta. Fan RPG-ów wszelakich. Wielbiciel sushi i „chińskich” bajek. Chciałby mieć siwe włosy jak Dante lub Geralt.