Assassin’s Creed Origins – godny następca, czy kopanie leżącego?
Assassin’s Creed był kiedyś rewolucyjną grą, trudno temu zaprzeczyć. „Jedynka” wprowadziła w 2007 roku kompletnie nową jakość w temacie skradanek i gier akcji. Grafika i fabuła chwyciła za serce miliony. Ubisoft zdecydował zrobić z gry serię – czas pokazał, że decyzja była opłacalna.
Sam czekałem z wypiekami na twarzy na każdą kolejną część… Aż do trzeciej (czyli, technicznie rzecz biorąc piątej) odsłony serii. Trailery przekonały mnie, tradycyjnie, do zakupu w dniu premiery. Trzy dni wystarczyły jednak, żebym przekonał się, że na talerzu podają mi ciągle ten sam kotlet, a im dłużej go podgrzewają, tym bardziej jego spożywanie jest po prostu przykre. Nie będę poruszać tematu fabuły, która nie była tu w zasadzie problemem, ale rozwój mechaniki gry wyraźnie się wtedy zatrzymał. Revelations, trójka, Black Flag – wszystkie ograne przeze mnie na wylot. Bez problemu, bowiem trudno było tam znaleźć wymagającego przeciwnika. Główne przyczyny śmierci: przypadkowy upadek z budynku bądź desynchronizacja na skutek nieudanego śledzenia celu. Zawsze blok i kontra, blok i kontra – aż cała grupa przeciwników zginie. Osobiście… nie poznałem żadnego gracza, którego taki system nie nuży.
Co się zmieniło?
Przyjemnym zaskoczeniem okazało się dla mnie Unity, pomimo eksplozji niezadowolenia graczy z faktu, że po premierze przez ponad miesiąc produkt nie był grywalny na większości komputerów. Zmiany w systemie walki, rozbudowany ekwipunek, odrobinę zmieniony interfejs. W moim odczuciu był to wyraźny powiew świeżości. Całą grę przeszedłem w dwa tygodnie, z misjami kooperacji włącznie. Jednak u wielu graczy niesmak pozostał, a seria zaczęła się rozciągać w jeden, długi, niesmaczny żart. Przy kooperacji warto się na chwilę zatrzymać. Była innowacyjna, oczekiwana, wyczekana… I porzucona przez twórców. W kolejnych częściach jej nie zobaczyliśmy i nie zapowiada się, byśmy zobaczyli.
Syndicate był w zasadzie tym samym – dodał jedynie drzewko rozwoju postaci. Już jego zapowiedź wydawała mi się żywym dowodem na to, że Ubisoft jest najbardziej bezczelnym studiem na świecie kiedy przychodzi do wyciskania pieniędzy z sentymentu community.
Czego możemy się spodziewać w Assassin’s Creed: Origins?
Kolejny powiew świeżości. Rozbudowane drzewko rozwoju, system ekwipunku, zmieniony interfejs – wszystko, co widzimy w najświeższych nagraniach z E3 przypomina dobre RPG. Im dłużej się przyglądam, tym bardziej mam wrażenie, że to jest ten ostatni etap ewolucji serii. Czy do tego dążyli twórcy przez cały ten czas? Jeśli tak, dlaczego nie wyglądały tak poprzednie odsłony? Wprowadzano elementy upośledzone, niepełne, tylko po to, żeby wydać Assassin’s Creed: Origins i zgarnąć oklaski? Nie, prawdopodobnie badali możliwości. Z nadzieją więc spoglądam na tę odsłonę, która podoba mi się jak Assassin’s Creed z dawnych lat. Inne, ale nie gorsze. Warte zauważenia są też starania mające na celu pozbycie się elementów zwyczajnie irytujących w poprzednich grach: poprawiona wspinaczka, kompletnie nowy „sokoli wzrok”, bogatsze interaktywne środowisko w postaci flory i fauny oddziałującej ze sobą. Wisienką na torcie jest oczywiście walka, która wymaga umiejętności i timingu, w czym zaczyna przypominać bardziej Dark Souls czy Wiedźmina. Dobre wzorce? W mojej opinii – jak najbardziej.
Wymagający przeciwnicy, bardziej skomplikowane i głębokie questline’y, interesujące ścieżki rozwoju postaci. Tego właśnie spodziewam się po grze. To pokazano rzeszom graczy z całego świata na targach E3. I tego właśnie życzę wszystkim wiernym fanom serii oraz osobom, które po prostu nabrały na tę grę ochoty.
Dobry rocznik 1995. Główne aktywności: granie, pisanie, sen. Czyli wszystko w normie.