Torment: Tides of Numenera – pierwsze wrażenia z gry
Wieloświat w innym wydaniu
Torment: Tides of Numenera wyszedł kilka dni temu, w związku z tym trzeba było w końcu zajrzeć, jak wygląda ten duchowy następca Planescape’a. Zamówiłam edycję Day One – zgrabne pudełeczko zawierało oprócz gry mapę, plakat, kilka dodatków do samej rozgrywki i płytę z soundtrackiem. Ładny początek.
Klimat, przynajmniej na początku, jest kosmiczny. Twórcy w ciekawy sposób emulują dźwięki i nastrój otoczenia, poszarpane elementy wspomnień oraz wydarzeń. Spadamy z dużej wysokości i niemal rozbijamy się o ziemię, ścigani przez Rozpacz, przypominającą mi trochę Pożeracza Dusz z Maski Zdrajcy.
Postać wygląda brzydko. Przynajmniej żeńska. Jasne, w Planescape też nie należeliśmy do grona przystojniaków, ale to jest już po prostu przesada. Żadnej możliwości zmiany wyglądu – rozumiem, tak było, tylko, że to drażni. Tak, to część historii Ostatniego Porzuconego, noszenie takiej, a nie innej twarzy… Jak na razie nie znalazłam jeszcze sposobu na to.
Świetna opowieść
Jak na razie, fabula jest naprawdę interesująca i trzeba powiedzieć, że to faktycznie jest swoista książka do poznania. Dobre wrażenie robi to, że podejmowane decyzje jak na razie faktycznie mają wpływ na to, co dzieje się wokół. Co więcej, Nurty – odpowiednik charakterów – istnieją i są obecne w niemal każdej opcji dialogowej. Ale najciekawszym aspektem Torment: Tides of Numenera jest moim zdaniem to, co się z nami dzieje, gdy popełnimy błąd. Już dwa razy zdarzyło mi się umrzeć i zamiast powracać do kolejnego zapisu, przechodziłam kolejną, ciekawą przygodę. Dobra sprawa.
System rozwoju postaci jest dość intuicyjny i trochę przypomina mi stare, dobre Arcanum. Ten lekko steampunkowy klimat, łączenie magii i high-techu – robi wrażenie. Mamy do wyboru kilka umiejętności, parę zdolności magicznych, a do tego wykorzystujemy trzy atrybuty – siłę, szybkość i inteligencję. Walka jest dość prosta, turowa – i można w niej naprawdę wykorzystywać swoje atuty.
Na razie natknęłam się na jednego buga, imię towarzyszki nieco się rozmazywało.
Polski dubbing jest fajny, robi spore wrażenie, chociaż oczywiście nie udźwiękowili wszystkiego. Jest w tym pewna szkoda, można się bowiem uzależnić od głosu Piotra Fronczewskiego. Sposób, w jaki wprowadza nas w historię naprawdę robi wrażenie i sprawia, że chce się słuchać więcej.
Zobaczymy, jak pójdzie mi dalej. Jak na razie udało mi się przypadkiem pozbyć jednego towarzysza, pora go poszukać…
Polonistka, entuzjastka fantastyki, graczka RPG. W wolnym czasie, którego nie posiadam, pochłaniam dziesiątki książek, gier, filmów i seriali.