Gry się zmieniły nie do poznania, a my jesteśmy tego świadkami
Powinien być to kolejny artykuł z kategorii ubi sunt. Ktoś powiedział mi stosunkowo niedawno, że gdyby Mass Effect: Andromeda powstało dziesięć lat temu, ludzie zachwyciliby się nowatorską fabułą, ciekawymi rozwiązaniami i rozgrywką, która zaparłaby nam wszystkim dech w piersi. Kiedy myślałam o tym, co tu napiszę, chciałam wystosować smutną konstatację, że wszystko już było. Że tęsknimy za tym, w co graliśmy kiedyś. Że nie potrafimy za nic polubić nowych gier.
To nie jest do końca tak. My się zmieniliśmy, to prawda, ale rynek wydawniczy także.
Żałosny los dodatków
Pierwszym signum temporis są DLC. Niegdyś traktowane jako osobne, fantastyczne dodatki, które zapewniały nam kilkanaście dobrych godzin rozgrywki. Teraz skok na kasę – nigdy nie zapomnę, jak Bioware napluło nam w twarz, wycinając Javika z oryginalnej gry i sprzedając go nam w formie drogiego dosyć dodatku w dniu wydania. Pamiętam czasy, kiedy za piętnaście czy dwadzieścia dolarów gracze dokupowali kilka nowych skórek oraz wyglądów dla Sheparda. Wreszcie – Intruz DLC do Dragon Age: Inkwizycja. Wyobrażacie sobie sprzedać grę bez przyzwoitego zakończenia? W Mass Effect: Andromeda twórcy poszli bardzo podobną drogą, chociaż na szczęście uniknęli nieodpowiadania na wszystkie pytania.
Rozumiem, że z grami już tak jest. Kiedy kończyliśmy, wiele musieliśmy sobie dopowiedzieć. Sporo z tego, co otrzymaliśmy na końcu, nigdy nie zostało wyjaśnione. Nie jest możliwym dowiedzieć się wszystkiego, bo każda odpowiedź generuje nowe pytania. Z opowieściami już tak jest – trzeba wiedzieć, kiedy skończyć. To nie zmienia jednak faktu, że jeśli zostawia się nie furtkę, ale otwartą bramę do nowej historii i porzuca graczy w pół drogi, żeby potem zaoferować im przejście kilku kolejnych kroków za jedyne kilkanaście dolarów, to jest to zwyczajny skok na kasę.
I ludzie płacą. Płaczą i płacą.
Na przekór temu w sympatyczny sposób stawał CD Projekt Red. Nie tylko dodali nam kilkanaście nowych godzin rozgrywki w każdym z dodatków, oni w zasadzie dali nam tam kilka nowych, osobnych, porywających opowieści. Tego oczekujemy od dodatku.
Mikrotransakcje
Skoro już o siedzeniu w naszych portfelach mowa. Płać, by wygrać. Pobierz dowolną gierkę na telefon spod znaku budowania czy gotowania. Zauważysz szybko, że, aby pójść dalej, powinieneś wydać to pięć, to dziesięć złotych. Oczywiście, możesz czekać, aż wróci ci energia albo złoto samo się doładuje, ale to kosztuje cię sporo czasu.
Są dwa typy mikrotransakcji. Pierwsze prezentuję powyżej. Drugie to takie, które tylko udogadniają ci rozgrywkę. Możesz mieć ładniejszy wygląd dla postaci, możesz coś sobie szybciej lub łatwiej zrobić, ale tak poza tym, nie jesteś zmuszony do płacenia. Z doświadczenia wiem, że taka dobrowolność sprawia, że płacisz chętniej. Wiesz, że nie musisz. To przykład szczególnie jaskrawy w Star Wars – The Old Republic. Nikt nie oczekuje, że zapłacisz abonament, ale jednak dostajesz te dodatkowe cartel coins. Postać szybciej chodzi. Masz łatwiejszy dostęp do nowych dodatków. Szybka podróż się ładuje nieco prędzej. A w odpowiednim czasie i tak dostajesz nagrody. Tylko sześćdziesiąt złotych za dwa miesiące. Trzydzieści za jeden. Kto by się nie skusił?
Podobnie jest ze skórkami do League of Legends. Przecież mecz wygrać możesz tak, jak stoisz. No, ale skórki drogie nie są, prawda? To tylko dwadzieścia czy trzydzieści złotych, kupisz sobie i jeszcze koledze lub koleżance prezent zrobisz.
Drzewiej nikt tego robić nie musiał, ale teraz? Nikt nie zmusza przecież.
Mniejszy wiek, większa agresja
Nie chcę zabrzmieć tu jak grzmiący gniewem dziennikarz w TVP Info, który relacjonuje kolejny etap sporu Atora z Gimperem. Tym niemniej – zmieniło się coś na gorsze pod tym względem. Kiedyś w kafejkach internetowych, zagrywający się w Quake’a czy CS-a gracze musieli później wstać i popatrzeć sobie w oczy. Komputer z internetem posiadali wtedy ludzie starsi wiekiem, studenci i licealiści. Ponieważ łącze do najtańszych nie należało, nikt zbyt długo nie przesiadywał przy własnym sprzęcie.
Potem wszystko się zmieniło.
Popatrzcie, jak gracze mówią do siebie – i przeciwników – w trakcie meczu. Niech najbardziej jaskrawym przykładem będzie League of Legends. Mamy w sieci kilka przynajmniej stronek, na których zamieszcza się screeny z najbardziej kreatywnych obelg kierowanych pod kątem innych. Posłuchajmy nagrań z niektórych TS-ów. Popatrzmy na to, co teraz ekscytuje dzieci w wieku podstawówki i gimnazjum.
Rodzice pocieszają się: siedzi przy komputerze, to dobrze, lepiej, by tu był, zamiast iść na piwo gdzieś za winkiel. Uważają, że sprawa jest załatwiona. Pozbawione akceptacji i zainteresowania dziecko idzie więc do drugiej, lepszej rodziny. Tej nieco bardziej wulgarnej, tej nieco bardziej cool. A granica powoli się przesuwa. Granica tego, co jest fajne, zabawne, zwraca uwagę innych. Żeby być akceptowanym w danym, hermetycznym środowisku, trzeba się wpasować w ogólny klimat. Media potem krzyczą na głos, że to nowi „Władcy much”, ale zapominają, jaki był największy problem dzieci na bezludnej wyspie.
Były same.
Płatne testowanie gier
Powszechnie przyjęło się już powiedzenie, że jeśli zamawia się grę w pre-order, to tak naprawdę płaci się za niedokończony produkt, który trzeba potem samemu testować. Nie jest to pozbawione sensu. Żadna gra nie jest wolna od błędów, ale spora część ludzi woli poczekać te kilka miesięcy na to, by producenci załatali większość glitchy i bugów. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że na tym to właśnie polega. Że twórcy oszczędzają na testerach gier po to, by gracze, stęsknieni za danym tytułem, sami im wszystko znaleźli. Bo gracze są bystrzy i zauważą wiele.
Tak, zauważyli błędy. A także tę politykę. Leniwe podejście się mści, gracze coraz ostrzej oceniają gry, które wyglądają na niedokończone. A twórcy coraz częściej wycofują się rakiem z takich pomysłów na oszczędności.
Crowdfunding
Jedno z bardziej pozytywnych zjawisk na rynku tworzenia gier. Twórcy gry prezentują koncept, kilka screenów, pomysły na rozgrywkę, a gracze pomagają im sfinansować dane dzieło. Im więcej zapłacą, tym więcej dostają. Mogą nawet nazywać przedmioty, tworzyć lokacje, czary, spotkać się z przedstawicielami firmy. Przeciera się szlak, na środku którego spotyka się gracz i twórca.
I rozmawia, wymienia się uwagami, pomysłami, koncepcjami. Crowdfunding jest swoistą nadzieją na rozwój marek gier, ponieważ to gracze decydują, na co chcą wydać swoje pieniądze. Producenci gier, z kolei, nie są uzależnieni ani od dotacji, ani od większych firm. Obsidian przeżył przecież głównie dzięki temu, że postanowił zwrócić się ku crowdfundingowi.
Stare na nowo
Żeby ulżyć graczom w nostalgii, jaką przeżywają, opłakując stare tytuły, twórcy postanawiają opowiedzieć te same historie, przenosząc swoje gry na nowe platformy. Czasami próbują je nieco ulepszać, co kończy się różnie – nowo odświeżony Planescape: Torment nie ma aż takiej dobrej recepcji, zaś Baldur’s Gate II: Enhanced Edition nie spotkało się z najcieplejszym przyjęciem ze strony graczy.
Z grami jest trochę jak z sentymentem za dzieciństwem. Z jednej strony każdy chciałby wrócić do czasów, kiedy wszystko było nowe, świeże i wciągające. Z drugiej strony, nikt nie chciałby wrócić do szkoły na kartkówki, nikt nie chce wracać do domu najdalej przed dobranocką oraz musieć robić wszystkie te rzeczy, których za dzieciaka się nie znosiło. Tak samo jest z grami: z nostalgią bywa już tak, że lepiej zostawić pewne rzeczy takimi, jakie były.
Coraz większe oczekiwania
W roku 2017 stworzenie gry, która będzie się (jak kiedyś) podobała niemal wszystkim jest wręcz niemożliwe. Każda grupa społeczna ma swoje oczekiwania co do największych tytułów. W grze każdy chce znaleźć coś dla siebie, a pomysłów na to, co znaleźć można, jest bez liku. Inne grupy społeczne z kolei oburzają się, że jedni coś dostali, a inni nie. Zwracamy uwagę na najmniejsze detale. Odrzucamy tytuły, które nie spełniają niezbędnego minimum.
Weźmy na stół tego Wiedźmina 3, grę, która podobała się wszystkim. Prawie wszystkim. Ponieważ bohaterowie w dużej mierze byli wyłącznie biali, niekaukascy gracze mogli poczuć się zawiedzeni. Feministki zwróciły uwagę na to, że Ciri jest wyzywana gorzej niż Geralt, bo o ile temu napastnicy odwołują się zwykle do „mutanta, odmieńca”, to w przypadku Lwiątka z Cintry obelgi tyczyły się głównie jej płci. Jasne, nie wpływa to jakoś bardzo mocno na recepcję gry, ale to już pokazuje, że nie wszyscy są zadowoleni. A oczekiwania są, ponownie, wysokie. Jeśli w Mass Effect pojawia się opcja romansowa, musi być również kilka innych dla różnych płci. Skoro mamy jasnoskórych bohaterów, muszą pojawiać się również ciemnoskórzy.
Również w innych kwestiach dyskusja jest ożywiona. Każdy błąd graficzny w Mass Effect: Andromeda został grze bezlitośnie wytknięty. Jeśli multiplayerze For Honor pojawiły się problemy techniczne, gracze nie pozostawili na twórcach suchej nitki. Jeśli jakiś element gry – dajmy na to, rzemiosło – jest niedopracowany, grający z całą pewnością wskażą go palcem.
Co w związku z tym?
Jeszcze piętnaście lat temu wpływ gracza na grę był ułudny, mierzony głównie sprzedażą. Niedostępny w każdym miejscu internet sprawiał, że feedback do producentów docierał głównie poprzez media. Twórca robił ze swoją grą, co chciał. Jedynym, kto mógłby mu czegokolwiek zabronić, był rząd. A teraz?
A teraz, w dobie wszechobecnego Internetu, VPN-ów, torrentów, deep i dark webu, nie ma rzeczy, której użytkownik nie może zrobić. Rząd zakazał gry? Od czego mamy zmianę IP! Twórca schrzanił nasz ulubiony tytuł z danej marki? Nie zostawimy na nim suchej nitki na forum!
Producenci zaś słuchają. Retake Mass Effect zebrał setki tysięcy niezadowolonych z zakończenia trylogii fanów, toteż dostali oni rozszerzoną jego wersję. Gracze narzekali na niedoróbki w Wiedźminie 2, toteż CDProjekt wydał darmowe Enhanced Edition. Mass Effect: Andromeda dostało szybkie poprawki do swojej grafiki i sterowania, a twórcy obiecują, że to nie koniec. Skończyły się czasy, w których to oni dyktowali warunki. Teraz to konsument wprost i wyraźnie mówi, co chce, a czego nie chce. A producent jest gotów ingerować we własne dzieło, byleby tylko go zadowolić.
Nie wszystkim się to podoba. Niektórzy uważają, że dzieła sztuki nie powinno się ruszać tylko dlatego, że fani tego oczekują. Nie tyczy się to tylko gier, ale także książek i seriali. Nie podzielam jednak tej opinii.
Witamy w ciekawych czasach.
Polonistka, entuzjastka fantastyki, graczka RPG. W wolnym czasie, którego nie posiadam, pochłaniam dziesiątki książek, gier, filmów i seriali.