Rzeczywistość się zepsuła – siedzimy w świecie wirtualnym (czyżby?)
Nie tak dawno jedna z moich koleżanek na pewnej facebookowej grupie zadała następujące pytanie – dlaczego jej brat spędza tyle godzin grając w gry rankingowe? Co więcej, dlaczego ani na chwilę nie próbuje tego przerwać? Znajomi za chwilę uznali, że to dobry materiał do żartów. Ja obiecałam wpis. Wpis o tym, jak to żyjemy w najlepszym ze światów, idąc po schodach pełnych punktów i krwi.
rzeczywistosc.exe nie odpowiada (nikomu)
Weźmy to na warsztat. Jane McGonigal wywodzi w swojej książce „Reality is Broken”, że ludzie już od wieków poszukiwali rozrywek. Herodot opisywał starożytny lud Lidii, który, dotknięty plagą głodu, wymyślił sobie rodzaj jakiejś gry, na której spędzał długie popołudnia. Do owej gry powstawały nowe zasady, do nowych zasad – nowe udogodnienia – aż w końcu Lidijczycy nie znali nic innego niż gra, nawet, jeśli dookoła ich sąsiedzi umierali z głodu, a i oni sami czuli, że wkrótce nadejdzie ich czas. Bo cóż innego mieli zrobić?
Co to ma wspólnego z nami, zapyta ktoś? McGonigal jest zdania, że współczesny człowiek głoduje w inny sposób, ale ciągle w jakiś do tego podobny. Rzeczywistość się zepsuła. Ludzie chcieliby mieć lepszą pracę, chcieliby, by lepiej im się układało w życiu, chcieliby być piękniejsi, robić ciekawsze rzeczy, poznawać ciekawsze osoby. Kiedy nie mogą tego zrobić, odwracają się od świata realnego plecami. I to wcale nie jest tak, że ci, którzy już tę pracę, rodzinę i dobre życie mają, nigdy nie zajrzą do gry. Ludzie zawsze chcieli czegoś więcej, to mają.
Sapkowski w swoim „Piróg, oraz nie ma złota w Szarych Górach” wywodził, że zauroczenie fantastyką było czymś w rodzaju buntu wobec nudnej, zastałej, a przede wszystkim brutalnej rzeczywistości, którą jesteśmy po stokroć znużeni i marzy się nam, jak to ujął, jazda wierzchem przez las Broceliande.
Albo przynajmniej Normandią przez Gromadę Lokalną.
Chleba i igrzysk
Spójrzmy na The Sims, zdolne dziecko zarżniętego Maxis, które ostatecznie zostało pochłonięte przez EA. Robimy w zasadzie to samo, co w realnym życiu. Wstajemy, idziemy do pracy, gotujemy, sprzątamy, mamy życie towarzyskie, tylko… odnosimy sukcesy na każdym kroku. Nasz wypieszczony Sim z dnia na dzień dostaje awans, ciągle jest młody, a kiedy już się nawet zestarzeje, przejmujemy pałeczkę wybranym jego dzieckiem i działamy dalej. Gra się nie skończyła. Jest jednym, wielkim pasmem przygody.
Ale wróćmy do naszej zepsutej rzeczywistości. Koleżanka spytała, czemu tyle czasu jej brat spędza przy grach rankingowych. W dobie, gdy e-sport wchodzi w decydującą fazę, każdy ma już swoich idoli, a jakby tego było mało, każdy może być w tym dobry. To nie piłka nożna, w której ograniczać nas mogą względy zdrowotne. To gra, w której można z czasem stać się profesjonalistą.
Gry rankingowe mają to do siebie, że przenoszą nas przez kolejne stadia – w takim League of Legends mamy do czynienia z brązem, silverem, goldem, platyną, diamentem, i tak dalej, i tak dalej. Co jest kuszącego w pięciu się w górę? Wszystko! Osoba, która ma ze sobą przyjazną i zgraną drużynę spędzi na rankingach wiele godzin choćby po to, żeby zobaczyć, jak daleko z nimi zajdzie. Będą się cieszyć ze wspólnej wygranej, nieraz winić jeden drugiego za przegraną, ale ostatecznie, coś w tym wszystkim zostanie. Tutaj po każdej porażce można próbować w nieskończoność. Zmienić drużynę, jeśli nie odpowiada. Nie zrobisz tak w piłce nożnej, nie zmieniając w pewnym momencie miejsca zamieszkania.
Gracze Zachodu nie potrzebują chleba, kiedy mają pizzę i Coca-Colę, ale współczesna, zepsuta rzeczywistość nie dała im igrzysk. Zorganizowali je sobie sami. Znaleźli własne autorytety. Zresztą, włączmy teraz telewizor (i wyłączmy myślenie, ha). W TVN24 trzecią już dobę wszyscy zachwycają się przyjazdem Donalda Trumpa do Polski. W TVP leci „Zraniona miłość”. Na TVN7 „Ukryta prawda”. Ludzie wolą włączyć nowy filmik ulubionego youtubera, niż oglądać ciągle to samo. A nawet jeśli telewizja puści jakiś popularny serial to… wszyscy już dawno go obejrzeli. Albo mają Netflixa czy Showmaxa.
Wyloguj się z życia
Pamiętacie te wszystkie nieco żałosne spoty o wylogowywaniu się do życia, znajdywaniu sobie znajomych, wyjściu na spacer? Kiedy Niantic wydało Pokemon Go, setki ludzi wyszło na ulicę, by przemierzać całe kilometry w poszukiwaniu Pokemonów, konkurować z innymi, a także po to, by spotkać innych graczy. Media przeżyły istną konsternację – to, co nie udało im się przez tyle lat, nagle zostało odmienione jak za dotykiem czarodziejskiej różdżki. Granice pomiędzy wirtualną rzeczywistością a rzeczywistością codzienną zaczęły się zacierać. A może zawsze były nieostre?
W końcu, jakże to? Skoro rzeczywistość jest wirtualna, to wszyscy spotkani przez nas w Internecie ludzie są nieprawdziwi, czy jak? To nie fabuła „Her”, gdzie rozmawiamy z głosową aplikacją. Mamy kontakt z żywymi, czującymi ludźmi. Ludźmi, którzy podobnie jak my, wolą wskoczyć w zbroję lub pancerz wspomagany i ruszyć w poszukiwaniu przygód, których świat nie chciał im dać. Są tacy, którzy kiwają na to głową z politowaniem, twierdząc tym samym, że to objaw słabości. Tymczasem, gry sprawiły, że jesteśmy naprawdę szczęśliwi. Dały nam to, czego poszukiwaliśmy. I zmieniły nas na dobre.
Media długi czas próbowały lekceważyć rozgrywkę. Wiązały ją z brakiem zaradności życiowej, z niezatrudnieniem, z pewnym – jakby to powiedzieć – objawem przegranej. Ci, co grają, to dzieci. Czasem zamknięte w ciele dorosłego, ale dzieci. Gracze odpowiedzieli im na to dictum lekceważącym wzruszeniem ramion, po czym wrócili grać, a kolejne rządy i kolejne stacje telewizyjne straciły całą masę ludzi. Ludzi, którzy doskonale orientują się w otaczającym ich świecie, ludzi wykształconych, ludzi wszechstronnych… i absolutnie nimi niezainteresowanych.
Zresztą: po co?
Właśnie w tym momencie przeczytałam dwa artykuły o tym, że ludzie zwalniają się z pracy, żeby grać w gry komputerowe. To, co kiedyś zjeżyłoby mi włos na głowie, teraz nie zdziwiło mnie ani na jotę.
To nie jest tak, że nagle leniwa banda zblazowanych graczy postanowiła umrzeć z głodu. W rzeczywistości jest tak, że codzienna praca nie wydaje się nam zazwyczaj ani trochę produktywna. Przychodzisz, zrobisz swoje, czekasz do końca, wychodzisz. Jesteś trybikiem w wielkiej machinie, która się rozkręca. Często odnosisz wrażenie, że absolutnie nie masz wpływu na to, co dzieje się dalej z tym, co zrobiłeś. Oczywiście, nie tyczy się to każdego zawodu, ale też nie każdej sytuacji. Jednak decyzje szeregowego pracownika nie mają znaczenia – chyba, że zrobi coś źle. Wtedy to inna sprawa.
Tymczasem w każdej grze komputerowej podjęte przez ciebie decyzje zwyczajnie się liczą. Niech pierwszym przykładem z brzegu będzie dowolna gra MMORPG. W ciągu kilku godzin masz już poziom, podstawowe wyposażenie, a gra wskazuje ci kilkanaście kierunków naraz, w których powinieneś się udać. Przejście kolejnego poziomu, przesunięcie kolejnej granicy ma znaczenie. Człowiek czuje, że coś zrobił. I wcale nie jest to dla niego ulotne. Wręcz przeciwnie.
I oto jest właśnie nasz najlepszy ze światów. Ten wirtualny, który wcale nie jest wirtualnym. Witamy w świecie 2.0.
Polonistka, entuzjastka fantastyki, graczka RPG. W wolnym czasie, którego nie posiadam, pochłaniam dziesiątki książek, gier, filmów i seriali.
Pingback: FELIETON GROWY #6: Ile razy można grać w tę samą grę!? - TesterGier.pl