RETROMANIAK #17: CALL OF DUTY: WORLD AT WAR
„II wojna światowa to jedno z ważniejszych, o ile nie najważniejsze i najbardziej traumatyczne wydarzenie w historii” – tak pisałem, prezentując w trzecim odcinku cyklu Medal of Honor: Allied Assault. Pochylając się wtedy nad grą od Electronic Arts, zauważyłem, iż była to pierwsza growa interpretacja lat 1939-1945 na poważnie.
Mam wielki sentyment do serii MoH, ale niestety przestała ona istnieć. Próba zaistnienia we współczesnych realiach okazała się dla firmy łabędzim śpiewem i ta zasłużona marka upadła. Największa konkurencja dla gry Elektroników – Call of Duty – miała się jednak dobrze. Activision ze swoim projektem też zaczynało na polach chwały konfliktu Osi z Aliantami, by potem przeistoczyć się w alt-historyczną i futurystyczną wizję wydarzeń. Niemniej, po przebyciu długiej drogi, developerzy postanowili wrócić do swojej genezy. Niestety, na razie beta-testy Call of Duty: WWII są rozczarowujące. Czy studio podoła wielkim oczekiwaniom? Czas pokaże. Mnie, jako Retromaniakowi przystoi jednak przypomnieć produkcję, która była ostatnim zmaganiem studia z tematyką konfliktu sprzed 70 lat.
ŚWIAT W WOJNIE
Po uruchomieniu World at War, naszym oczom ukazuje się bardzo minimalistyczne, ale dosadne menu główne. Zamiast peanów na cześć bohaterów, mamy wielki mrok, ponurość i ciężką muzykę, która zwiastuje, że nie ma tu miejsca na chansons de geste.
Po wybraniu opcji dla jednego gracza otrzymujemy jedną z lepszych i bardziej prawdziwych historii o największym sporze, jaki widział ziemski glob.
WAR… WAR NEVER CHANGES
W grze wcielimy się w skórę żołnierza amerykańskiego i radzieckiego, co jest jawnym ukłonem twórców w stronę fanów pierwszej części legendarnego cyklu. Zamiast jednak zabijać nazistów w okopach Francji, przenosimy się na o wiele ważniejszy dla Amerykanina historycznie grunt – Pacyfik. Specyfika działań wojennych tam była zgoła inna od tego, co znamy z europejskiego teatru działań. Opętani i nieustępliwi żołnierze japońscy byli znani ze swojej brutalności oraz walki do ostatniej kropli krwi, jak też bezwzględnego posłuszeństwa względem dowódców. Te etapy gra ukazuje niepokojąco dobrze: w dziczy, pełnej egzotycznych roślin, panuje atmosfera pełna niepokoju, przerywana spontaniczną szarżą cesarskich żołdaków wyłaniających się z najmniej spodziewanego krzaka.
Akcja zaczyna się 17 sierpnia 1942 roku na wyspie Makin, gdzie jako szeregowiec Miller stajemy się świadkami tego, co będzie obecne w całym World at War: brutalności i krwistości każdej wojny. Jako schwytani przez przeciwnika oglądamy egzekucję swojego przyjaciela z oddziału. Już wtedy wiemy, że przeprawa z naszą psychiką będzie długą i zapamiętaną drogą. Po odbiciu przez Marines, bierzemy udział w pierwszym istotnym historycznie wydarzeniu: rajdzie na Makin, który został odtworzony z wielką pieczołowitością i dokładnością. Jednak o ile desant na tej wyspie nie jest znany zbytnio widowni z naszego kontynentu, to przesuwamy się w bardziej znane i równie mroczne miejsce.
Stalingrad.
„Sojuz nieruszymyj riespublik swobodnych, spłotiła nawieki wielikaja Ruś”
Realia wielkiej wojny ojczyźnianej są już dla nas, Europejczyków, bardziej zrozumiałe. O ile pierwsze podejście Activision do odtworzenia życia w armii Związku Radzieckiego mogłyby przypominać kalkę z filmu „Wróg u Bram”, gdzie zmagania z Niemcami i III Rzeszą urastają do miary heroizmu, o tyle tutaj w pierwszej scenie budzimy się i cudem unikamy rozstrzelania przez patrolującego SS-mana. Zero zabawy w heroizm i jednoosobową armię. Jest tylko człowiek, jego broń i wielki koszmar, jaki rozgrywa się na zniszczonych ulicach.
Osoby z sentymentem wspominające „Czterech Pancernych i Psa”, w tej odsłonie kampanii też znajdą coś miłego dla siebie. Pomimo iż ja prywatnie uważam etap z czołgami za najgorszą sferę rozgrywki, o tyle rozumiem, że ten element może budzić emocje i jest widowiskowy. A skoro już o widowiskowości mowa…
NAM STRZELAĆ NIE KAZANO
Do największych zalet Call of Duty: World at War stanowczo zaliczyć mogę grafikę. Po dziś dzień jest ona bardzo efektowna i utrzymana na dobrym poziomie. Rok 2008 był dobrym czasem dla wielkich projektów graficznych (patrz Crysis czy pierwszy Mass Effect) i widać to również w tej produkcji. Bardzo dobrze oddane realia historyczne – zarówno od strony uzbrojenia, umundurowania czy oddania samych słynnych wydarzeń autentycznych (SPOILER: w kampanii ZSRR będziemy świadkiem np. wciągnięcia flagi z sierpem i młotem na budynek Reichstagu) – budzi tylko i wyłącznie szacunek. Nigdy nie widziałem lepszego researchu w wojennych FPS-ach (a jak sami mogliście już wcześniej zauważyć, widziałem całkiem dużo). Niejednokrotnie przy tej grze musiałem zrobić przerwę i pochylić się nad tragedią, jaka niesie za sobą wojna i jaką cenę musi zapłacić na niej człowiek.
A jak się strzela, moi drodzy fani strzelanek? Otóż bardzo dobrze: nic dodać, nic ująć. Sterowanie, jak też używanie broni należy do wielkiej przyjemności. Jedyny fragment, do jakiego mogę się przyczepić, to etap z czołgami, gdzie poruszanie i strzelanie jest dosyć nieintuicyjne i niejasne. Niemniej, nie mogę powiedzieć złego słowa o żadnym elemencie „zza pleców” wojaka. Na wielkie wyróżnienie zasługują także animacje pomiędzy etapami, wybitny soundtrack, świetna, angielska wersja językowa oraz multiplayer, który polegał na graniu z trzema kolegami przez internet w kampanię singlową. Dodano potem też „Zombie Mode” do gry, ale pozwolę spuścić nad tym kurtynę milczenia…
PODSUMOWANIE
Call of Duty: World at War to niewątpliwie bardzo dojrzały, grywalny i najlepszy produkt FPS-owy o II wojnie światowej. Nie wiemy, czy nowe Call of Duty nawiąże do tej legendy i czy będzie równie ciepło przyjęty, ale bądźmy dobrej myśli. Activision pokazało, że umie traktować ten potężny i ciężki materiał z zachowaniem odpowiedniego szacunku, a także z wielką wiedzą i doświadczeniem. Jeśli jeszcze nie graliście, to przed premierą najnowszej odsłony World at War powinno być waszym must-playem. Nie pożałujecie tej lekcji historii, w której, pomimo fikcyjnych bohaterów, wylewa się dużo prawdy. Nie tylko o wojnie i cierpieniu, ale i o człowieku.
I to tyle na dzisiaj, Moi Drodzy. Zapraszam na naszego Facebooka, YouTube’a i do zobaczenia w kolejny wtorek.
A imię moje 40 i 4…. witam w mojej kuchni, nazywam się Don Mateo i będę waszym podróżnikiem w czasie, który z mroków historii przypomni najlepsze/najbardziej pamiętne/najgorsze gry w historii, w moim małym kąciku o nazwie ,,Retromaniak”.Na ekranach waszych monitorów, będę też widniał jako felietonista, więc nie regulujcie odbiorników. Prywatnie, jestem wielkim fanem rocka i metalu, studiuję dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim.