Dlaczego Batman Arkham to najlepsza ekranizacja komiksu?
Od najmłodszych lat jestem wielkim fanem wszystkiego, co związane jest w jakiś sposób z superbohaterami. Dziś objawia się to nagminnym oglądaniem filmów Marvela, lecz dawno temu – bez dostępu do Internetu, produkcji superbohaterskich było bardzo mało, nie wspominając już o ilości gier. Jednak w 2009, mając trzynaście lat, wpadł mi w ręce produkt idealny – Batman: Arkham Asylum. Lecz zanim to nastąpiło, musiało minąć wiele lat i prób, aby idealnie odwzorować klimat serii o Mrocznym Rycerzu.
Uwaga: Tekst zawiera śladowe ilości spoilerów, zwłaszcza w przedostatnim akapicie.
Panie Burton, był pan blisko
Film Tima Burtona to nie pierwszy film z Batmanem w roli głównej, jaki widziałem. Tutaj na początku mojej listy jest Batman & Robin (mając 5 lat, wydawał się wybitny). Film był świetny – od pamiętnej kreacji Jacka Nicholsona, przez Micheala Keatona, na Kim Besinger kończąc. Miał świetne zdjęcia, wciągającą fabułę, a całość dopełniała fantastyczna sceneria utrzymana w stylistyce art déco. Później powstała druga część oraz fantastyczna kreskówka dla najmłodszych oparta na tym stylu, lecz wtedy jeszcze sam nie wiedziałem, że to nie jest to, czego szukam.
Filmy, które ryją banię
Jeżeli jesteście zaznajomieni z twórczością Christophera Nolana, doskonale rozumiecie jego sposób prowadzenia opowieści. Nie jestem jego wielkim fanem, powiedziałbym, że wśród znajomych mam tytuł naczelnego hejtera tego pana. Jego filmy obiecują wspaniałą intelektualną rozrywkę (tajne hasło: rozrywka) tylko po to, by później spłycić wszystko do granic możliwości, dalej pozostając patetycznym. Nie mogę przestać widzieć jego filmów o Batmanie przez ogromną warstwę kiczu. O ile Mroczny Rycerz naprawdę się mi podobał – momentami tylko wywołując we mnie odrazę – tak pozostałe dwie części są dla mnie praktycznie nie do zniesienia. Batman Początek był dla mnie tak słaby, że oglądałem go na dwa razy. Na Mroczny Rycerz Powstaje byłem w kinie i bawiłem się dobrze jedynie przez pierwsze pół godziny. Największym plusem trylogii są antagoniści – pomijając fantastycznego Jokera – Strach na Wróble był świetną postacią i nawet Bane z trzeciej części dawał radę. Niestety, fabularne machlojki skutecznie zabiły dwie słabe części, którym pomimo fabuły brakowało najważniejszego aspektu – Mrocznego Rycerza.
Good Luck, Mr. Detective
I wtedy właśnie, w 2009 roku wyszedł (prawie) cud – gra, którą ukończyłem wielokrotnie, bawiąc się przy niej wyśmienicie i chłonąc świat w niej przedstawiony. Batman: Arkham Asylum – bo o niej mowa – pokazał mi jak cudownie prowadzić narrację z Nietoperzem w roli głównej.
Jesteśmy świadkami pewnej pechowej nocy, kiedy psychopatyczny Joker zostaje złapany przez naszego protagonistę i zawieziony do szpitala dla psychicznie chorych. Oczywiście wszystko się psuje z momentem ucieczki cudownie zagranego klauna (Mark Hamill, jak ja Cię kocham) a my zaczynamy odkrywać więcej tajemnic całego instytutu. Największym plusem i najbardziej rewolucyjną koncepcją było kreowanie Batmana na detektywa, dokładnie jak miało to miejsce w komiksie. Nadawało to bohaterowi o wiele więcej głębi – nie był tylko bogatym kolesiem z martwymi rodzicami – był dodatkowo niesamowicie inteligentny i bystry, dzięki czemu mógł rozwiązywać kryminalne tajemnice. Dodatkowo studiu Rocksteady udało się wytworzyć wspaniały mroczny klimat, który był tak gęsty, że można było go ciąć maczetą. Wszystko dzięki umiejscowieniu historii w szpitalu psychiatrycznym i wspaniałemu wykorzystaniu otoczenia (pierwsze zatrucie gazem przez Stracha na Wróble wspominam do dziś). Jedynym jej minusem była długość głównego wątku, ale jeśli kogoś bawiły zagadki, to mógł w tej grze bawić się naprawdę długi czas.
People are strange, when you’re Strange
Kolejna część – Arkham City – szła w myśl zasady „bigger, better, stronger”. Cała dzielnica do naszej dyspozycji, więcej zabawek, więcej przeciwników, więcej aktywności do wykonania w trakcie gry no i oczywiście dłuższa, bardziej różnorodna fabuła. Po raz pierwszy raz widzieliśmy w serii Bruce’a Wayne’a, który pokazał tyle samo charakteru przez 30 minut rozgrywki, co Christian Bale przez całą trylogię. Playboy milioner, który domaga się równości w Gotham, jest ukazany na samym początku, gdzie poznaje Hugo Strange’a – nasze nemesis w tej części gry. Wraca Joker, pojawiają się nowi – starzy znajomi, których motywacje są nie do końca jasne. Całość zachowywała wspaniałą spójność pomimo natłoku wydarzeń. Minusem było odejście od klimatu psychiatryka, lecz nadal udało się twórcom zachować atmosferę, która była obecna w części pierwszej.
I Don’t Want to Set the World on Fire
Arkham Knight kończył grę. Świetny graficznie, całe Gotham do użytku gracza razem z wielkim pancernym Batmobilem. Ilość zabawek wzrosła, a wątki wychodziły ponad wszystko, co widzieliśmy dotychczas. Osobiście uważam, że była to najlepsza część trylogii, z najbardziej wciągającą fabułą, świetnie zrobionym otwartym światem, aktywnościami, które nie zdążyły się znudzić. Dalej nie powracaliśmy do klimatu szpitala, który urzekł mnie tak bardzo w pierwszej części, ale i tak rekompensował. Umysł Bruce Wayne’a przejmował (martwy już) Joker. Gracz widział cały czas postępujące oznaki choroby psychicznej protagonisty, a scena z torturami Robina (który także występuje w grze pod dwoma postaciami – w tym grywalnej) była najlepszą rzeczą w grach wideo obok końca Half Life’a 2. Jedyny problem to optymalizacja, która była dosyć kontrowersyjnym tematem, jeśli chodzi komputery PC i czuć to nawet dwa lata od premiery. Gdzieś w międzyczasie wyszedł jeszcze Arkham Origins, ale z nim kontaktu nie miałem, także pominąłem go w tym tekście.
Seria Arkham to świetny przykład na to, jak idealnie odwzorować komiksowe historie Mrocznego Rycerza. Człowiek z nawiedzającymi go duchami przeszłości, ze złożonymi przeciwnikami oraz niestabilnymi znajomościami. Dzięki tej serii zakochałem się w komiksie, a cała encyklopedia, która znajduje się w grze, umożliwia łatwiejsze wejście w bogate uniwersum DC Comics. Jest to seria, do której wracam regularnie, której bez wahania wystawiłbym 10/10 i w którą będę grał tak długo, jak będzie mi to dane. Jeśli jeszcze sami nie graliście, to zachęcam, zwłaszcza że dwie pierwsze części z serii można dostać za mniej niż 9 zł na promocji a najnowszą za 20 zł.
Od dziecka miłośnik gier wszelakich, muzyk amator i student prądu. Zawsze wyglądam ładnie.
Pingback: The Innsmouth Case – recenzja [Switch] - TesterGier.pl