Slender Man – recenzja filmu
Fanatyk Michała Tylki to pierwszy w Polsce i jeden z pierwszych na świecie film na podstawie pasty internetowej. Możliwe, że w przyszłości będziemy dostawać więcej profesjonalnych filmów inspirowanych historyjkami internautów – tym bardziej, że od tygodnia w amerykańskich kinach gości Slender Man.
Postać tajemniczego mężczyzny bez twarzy, ubranego w czarny garnitur, rzekomo porywającego dzieci, narodziła się w głowie niejakiego Victora Surge’a w czerwcu 2009, który na jednym z forów zamieścił dwa zdjęcia z wklejonym przez siebie Slender Manem właśnie. Już wkrótce przerażające monstrum zostało dostrzeżone i pokochane przez internautów, zostając bohaterem memów w postaci creepypast i amatorskiego serialu paradokumentalnego pt. Marble Hornets. Największa jego popularność przypada jednak na lata 2011-2013, kiedy to do rąk graczy trafiły dwie „oficjalne” gry – The Eight Pages i The Arrival – a także dwa spin-offy na iOS-a (i wiele innych, mniejszych, niezależnych tytułów).
https://www.youtube.com/watch?v=x0is5xKceNk
Kinowemu obrazowi spod bandery Sony Pictures bliżej do oryginału niż grom wideo – zarówno pod kątem fabularnym, jak i wizualnym. Cztery przyjaciółki z liceum – Wren, Hallie, Chloe i Katie – podczas jednej z domówek oglądają w internecie wideo przyzywające Slender Mana. To, co miało być głupim żartem i bujdą na resorach, szybko okazuje się przerażającą prawdą. Z początku dziewczyny są dręczone koszmarami; jednak prawdziwy horror zaczyna się wtedy, kiedy jedna z nich znika bez śladu – od tego momentu koleżanki próbują powstrzymać Slender Mana na wszelkie możliwe sposoby, w tym dokonując rytuału w gęstym lesie pod osłoną nocy.
Jeśli chodzi o fundament, czyli straszenie, nie jest jakoś najgorzej. Reżyser i scenarzyści postanowili nie skupiać się wyłącznie na tanim zabiegu, jakim są tzw. jump scare’y, ale zdecydowali się także na bardziej psychodeliczne sceny, w których można dostrzec inspirację Kręgiem Hideo Nakaty. Ostatecznie jednak w takich scenach nie czuć pewnego rodzaju głębi, a sam film ogółem do najstraszniejszych nie należy – choć to pewnie wynika z mojego znieczulenia na horrory.
Recenzowanej produkcji nie ratują także bohaterowie, dialogi, muzyka czy montaż. Ot, wykonane najwyżej poprawnie (jeśli nie poniżej przeciętnie), ale nic poza tym i na próżno szukać tutaj jakiegoś artystycznego kunsztu i geniuszu. Mój największy zarzut dotyczy jednak zakończenia. Finał, jaki nam zaserwowali Sylvain White i spółka, jest rozczarowujący w kontekście dobrego horroru. Słowem: nie powoduje opadu szczęki u widza. Żeby jednak nie wyjść na surowego recenzenta, mogę pochwalić kadrowanie oraz wspomniane już pokręcone wizje protagonistek.
Slender Man z wielkiego ekranu nie przebija tego z ekranów monitorów czy fotek wrzucanych do sieci. Choć film trudno nazwać totalną klapą, wydaje się jednak niedokończony oraz słabo wykorzystujący potencjał historii upiornego mężczyzny bez twarzy. Hollywoodzka adaptacja mogłaby dorównać legendzie Slender Mana, gdyby odpowiadała za nią legenda filmów grozy. Moim zdaniem, gdyby to, przykładowo, Roman Polański (Dziecko Rosemary, Dziewiąte Wrota) miał wkład w wyprodukowanie ekranizacji Slender Mana, mogłaby z tego powstać ciekawa opowieść filmowa. Niestety ta kwestia pozostaje w sferze życzeń.
Po więcej recenzji filmowych zapraszam na mój kanał.
Z wykształcenia politolog i dziennikarz, z zamiłowania bloger. Oprócz grami, interesuje się także kinem i astronomią. Propagator krytycznego myślenia i poprawnej polszczyzny – czy też, pisząc z duchem języka internetowego: gramatyczny nazista – tak dobry, że może sprawdzić Twoją pracę dyplomową lub inny tekst, a także udzielić korepetycji z WOS-u. Swoje felietony na temat historii, problemów społecznych i memów internetowych publikuje na blogu bednarskiprzemyslaw.pl – tam też można znaleźć szczegóły oferty usług korektorskich i korepetytorskich.