The Journey – Znajomości Ulotne [FELIETON]
Większość moich znajomych i przyjaciół to zatwardziali pecetowcy, w przeciwieństwie do mnie. Ja swojego komputera od dłuższego czasu używam jedynie do pracy i okazjonalnego rozegrania partyjki w hirołsy trzecie. Parę kroków od mej stacji roboczo-heroskowej znajduje się natomiast zestaw konsol japońskiego pochodzenia.
To właśnie tam zetknąłem się z dziesiątkami, jeśli nie nawet setkami osób, z którymi dzieliłem czas przez krótki moment lub dłuższą chwilę. Każda taka znajomość ulotniła się, gdy tylko wyłączyłem telewizor.
Nie znam gry, która lepiej oddałaby uczucie, którym z wami się dziś dzielę, niż leciwa już Podróż (The Journey). Gdy po raz pierwszy zetknąłem się z tym tytułem, moja wiedza o nim była kompletnie znikoma. Wiedziałem jedynie, że jest to tytuł krótki. Zdecydowałem więc, że przygotuję sobie ciepłą herbatkę i poświęcę wieczór na przejście gry od początku do końca. Tak też się wtedy stało, jednakże tytuł zaofiarował mi znacznie więcej, niż mogłem się spodziewać.
Przed moimi oczami rozciągał się nieskończony horyzont pustyni, a jedynym punktem odniesienia była wznosząca się na wprost mnie wydma. Udałem się na nią, a na jej niewielkim szczycie ukazał mi się tytuł ogrywanej produkcji. Przede mną nadal rozpościerał się bezkres piaskowego oceanu, jednak urozmaicany on był z perspektywy niewielkimi budowlami. Jak każdy szanujący się gracz, udałem się w ich stronę, sunąc po piaszczystych wydmach. Jak udało mi się odkryć, miejsca te służyć miały jako samouczek podstawowych umiejętności naszego bezimiennego bohatera.
Uzbrojony w nowo zdobytą wiedzę ruszyłem dalej, ku pierwszej większej budowli, a zarazem i pierwszej zagadce środowiskowej. Rozwiązanie jej przyszło szybko i sprawnie. Nagrodą za rozwikłanie zagadki nie były jednak kolejne połacie pustyni, a długi, pusty korytarz. Jako, iż była to jedyna droga prowadząca mnie do celu, ruszyłem nią zdeterminowany. W połowie drogi gra uraczyła mnie krótką scenką przedstawiającą miejsce, do którego zmierzałem. Ponownie pustynia.
Bądź mi towarzyszem – The Journey
Wyjście z tunelu znajdowało się kilkanaście metrów nad powierzchnią piaskowego podłoża. Podchodząc do skraju zawalonego mostu, na którym stałem, zacząłem rozglądać się i szukać interesujących miejsc. Widziałem jedynie zniszczone elementy mostu i powiewającą niżej flagę. Jednakże po krótkiej chwili zobaczyłem coś jeszcze. Najpierw ujrzałem postać sunącą po wydmach znajdujących się poniżej, po chwili zaś osoba ta stanęła i wpatrywała się w most, na którym stałem. W taki niepozorny sposób rozpoczęła się nasza współpraca.
Zszedłszy z pozycji przystającej jedynie brodatym Jedi, zabrałem się za rozwiązywanie zagadek i odkrywanie sekretów skrywanych przez lokację wraz z nowo poznanym towarzyszem. Nasza współpraca układała się nad wymiar dobrze. Wszelkie napotykane zagadki rozwiązywaliśmy razem i również razem doświadczaliśmy niesamowitych widoków i wizualnych doznań, które serwowała nam gra. Z każdym kolejnym krokiem i wydanym odgłosem przez nasze postaci, miałem wrażenie, że coraz bardziej się do siebie zbliżamy. Mimo tak uproszczonych interakcji odczuwałem powstającą między nami więź koleżeństwa.
Przemierzana przez nas pustynia w tym momencie skąpana była w blasku zachodzącego słońca, a nasza podróż skierowała nas na ruiny opuszczonego miasta. Zachwycające wizualnie momenty przeplatane były niewielkimi wygłupami z moim towarzyszem. W końcu udało nam się z miasta wydostać i dotrzeć do kolejnego punktu kontrolnego. Tradycyjnie, krótka scenka przedstawiająca naszą podróż – i droga przed nami otworzyła się ponownie.
Gdzie jesteś?
Gdy wkroczyliśmy do podziemi, ruszyłem czym prędzej przed siebie, jednakże czułem, że coś jest nie tak. Mój nieustępujący mi kroku towarzysz został, jak mogło się zdawać, z tyłu. Odczekałem więc chwilę. Gdy po minucie nadal pozostawałem sam, a jedynym towarzyszem mej podróży był przesypujący się piasek, cofnąłem się.
Nie zastałem nikogo.
Mój towarzysz zniknął równie niespodziewanie, co się pojawił. Stałem tak dobrych parę minut z nadzieją, że usłyszę w oddali nawołujący mnie głos mojego przyjaciela. Głos ten jednakże nigdy nie nadszedł. Nasza znajomość ulotniła się w tamtym momencie.
Jednakże czekająca mnie podróż nie mogła czekać. Ruszyłem więc dalej, napotykając na swojej drodze innych podróżników, innych graczy. Relacje, jakie towarzyszyły mi i każdej nowo napotkanej osobie, były podobne do tych, jakie dzieliłem ze swym pierwszym towarzyszem. Końce również były bardzo podobne. Każda osoba po pewnym czasie znikała, udając się we własną podróż, spotykając własnych towarzyszy drogi.
Gdy podróż dobiega końca
Moja podróż dobiegała jednakże już końca. Ostatnie chwile spędziłem sam, bez towarzysza u boku. W zaistniałej sytuacji zakończenie The Journey było dla mnie słodko-gorzkie, ale pozwoliło jeszcze bardziej zrozumieć, że to nie cel naszej podróży liczy się najbardziej, lecz sama podróż i towarzysze, których nań poznaliśmy.
Napisy końcowe The Journey zawierają nazwy wszystkich osób, z którymi przyszło nam podróżować. Moja lista zawierała pięć imion. Każde z nich wiązało się z innymi wspomnieniami i innymi odczuciami. Jedyne, co łączyło ich wszystkich, to ulotność powstałej znajomości i chwil, które razem spędziliśmy.
Dokładnie za takie ulotne znajomości i chwile z każdym dniem doceniam gry coraz bardziej.
Na koniec chciałbym zaprosić wszystkich do przeczytania recenzji Orwell’s Animal Farm przygotowanej przez moją redakcyjną koleżankę Lady Muppeth:
Konsolowiec z dziada pradziada. Grę uznaje za skończoną, dopiero gdy wbije platynę. Pisał już o wszystkim oprócz modzie. Git Gud and Praise the Sun!