Dlaczego Duke Nukem Forever to NIE JEST zła gra?
10 czerwca 2011 roku; Ziemia stanęła. Nie, nie chodziło o koniec świata. Zadebiutowała gra, która nie miała prawa wyjść. A jednak – Duke Nukem Forever, po ponad 14 latach produkcji, trafił w końcu do sprzedaży.
Proces powstawania tej gry to kręta droga, pełna wielkich transakcji, przeniesień na nowe silniki oraz wyrzucania koncepcji do kosza. Ten temat zostawimy jednak na inny wpis. Zważywszy na wyboistą historię produkcji, niedziwne jest to, co się stało po jej premierze – tytuł okrzyknięto jedną z najgorszych gier w historii, crapem i zabiciem marki. Ale czy na pewno było aż tak źle? I czy faktycznie lepiej zakopać grę na pustyni, czy jednak może – olaboga – warto w nią zagrać?
Fabuła? Tak
„Tak” mogło być całym opisem historii tej produkcji. Bardziej rozbudowana wersja tego frazesu brzmi: obcy powrócili, a Duke Nukem gotowy jest ponownie skopać im zadki. Twórcy co prawda chcieli coś tutaj dosypać – tu dowiemy się, że prezydent chce pertraktować z przybyszami z kosmosu, tam poznamy losy Duke’a po uratowaniu świata we wcześniejszych odsłonach serii. Jednak nie oszukujmy się, fabuła to pretekst do sedna gry: roz(g)rywki.
Niewielu z was może o tym wiedzieć, ale Duke Nukem zaczynał jako platformówka 2D. Dopiero legendarny Duke Nukem 3D zdefiniował serię jako strzelanki pierwszoosobowe, przy okazji zmieniając oblicza gatunku FPS. Forever nie zmienia formuły – to przede wszystkim strzelanka, ale zaskakująco dużo tu platformówkowania z pierwszej odsłony. Po kolei jednak.
Arsenał jest całkiem różnorodny. Wyposażyć się możemy zarówno w ziemskie giwery, jak i ustrojstwa obcych. Znajdziemy tu ogrom znanych z poprzednich gier pistoletów, karabinów maszynowych, czy kultową strzelbę. Używa się je względnie dobrze, nie odczułem wrażenia strzelania do manekinów, a sam feeling daje radę. Co do przeciwników – wracają starzy znajomi. Chodzące wieprze, ufoki z plecakami odrzutowymi czy przypominające ośmiornice Octabrainy. Choć głównie pod nogami kręcić się będą ci pierwsi, twórcy zaskakująco pomysłowo rozwinęli ich SI. Świnie najczęściej szarżują na nas i skaczą po całej mapie, ale zdarzają się osobniki z shotgunami czy cięższymi działami. Dlatego też, choć modeli są z dwa, nigdy nie miałem pewności, czy widząc świniaka, wyjmować strzelbę czy coś na daleki dystans. Poza tym całkiem nieźle się chowają, szukają osłon, a latający wrogowie wolą trzymać się na dystans.
Bardzo silnym elementem charakterystycznym Duke’a jest specyficzny humor. W mojej opinii głupotą jest pisać, że „jeśli lubisz czarny humor, gra ci się spodoba”. Satyra oraz wyolbrzymienie postaci Duke’a definiują tytuł i sprawiają, że gra nie jest ciężkostrawna. Mówiąc inaczej – to głupia gra i nie warto brać jej na poważnie. Żarciki Księcia, cringe czy absurdalne wątki nadają produkcji klimat, który odciąża pójście Forever w mroczniejsze tony. Bo tak, gra jest całkiem brutalna i mroczna (wątek zniewalania kobiet przez obcych). Nie jest to jednak przykład Yakuzy, w której fabuła jest do bólu pełna napięcia i powagi, by potem nagle przeszła w stan „Ktoś jest w potrzebie, ale teraz nauczymy cię, jak przebierać kobiety w twoim klubie nocnym”. Wracając więc, Duke Nukem Forever jest efekciarskie i głupie, ale również spójne w swojej idei.
Lokacje, w jakich zostawimy trupy, są… niezbyt ciekawe. Szczególnie ostatnie dwie godziny gry to męczarnia przez levele wyglądające tak samo. Jednak na uwagę zasługują pomysły twórców, jak je urozmaicić. Otóż sporo tu główkowania, skakania i bawienia się fizyką. Ciut za sporo – gra czasami przypomina parodię Mario niż FPS-a. Fajne są co prawda etapy, gdy zmniejszony Duke skacze po smażonych burgerach, szafkach czy poręczach, by nacisnąć jakiś przycisk. Tylko czy tego oczekiwaliśmy po takiej grze? Podobnie oberwało się jej kuzynowi, DooM Eternal, bowiem ten też bardzo polubił się z Księciem Persji. Na plus dochodzi interaktywność ze światem gry (otwieranie szafek, przesuwanie obiektów), ale jest tu tego zdecydowanie za mało. Przyjdzie nam za to nawet pojeździć pojazdami czy pobawić się zdalnie sterowanym samochodzikiem.
Sam wygląd lokacji i całej gry to jednak inna sprawa. Duke Nukem Forever wygląda dziś bardzo słabo; nawet te 11 lat temu wyglądał już źle. System cieni jest tak skopany, że w zamkniętych lokacjach nie widzimy nic. Mamy co prawda noktowizor, ale gdy go włączymy, suwak z gammą wystrzeli w drugą stronę i znowu jesteśmy ślepi. Wrogowie również są też tak wymodelowani, by byli ledwo widoczni. Animacje, mimika, efekty specjalne – wystarczy napomknąć, że istnieją.
A dźwięk? Muzyka jest świetna, a kultowy głos Jona St. Johna w roli Duke’a to zaleta marki. Reszta jednak jest nagrana słabo – szczególnie dubbing, który jest straszliwie toporny.
Dochodzimy do końca tego wspominkowego wpisu o ostatniej grze z Duke Nukemem. Czy to zła gra? Nie jest to dzieło wybitne, nawet nie bardzo dobre. Nie zgadzam się jednak z nazywaniem Forever crapem. To tworzony na ślinę średniak – ale również stary dobry Duke Nukem: kultowy FPS w nowej odsłonie. Ja bawiłem się dobrze; i te 11 lat temu, i dziś. Sentyment, szaleństwo, prawda, czy płatna recenzja? Tego dowiecie się, grając w Duke Nukem Forever po latach, bez hajpu i wygórowanych oczekiwań.
Humanista, pasjonat historii i języków obcych (przede wszystkim angielskiego) oraz j. polskiego. „Pececiarz” od urodzenia, choć posiada obydwie kieszonsolki Sony. Spokojny człowiek, który lubi pisać to, co czytacie :P.