INDYK NA PARZE #2: Sophia the Traveler, czyli Wally Wally’emu nierówny
Są takie gry, które nie muszą wiele, by nas zaangażować na długie godziny. Jednymi z takich perełek są produkcje, które z braku zakatalogowania do konkretnego gatunku nazwę „Gdzie jest Wally?-podobne”.
Dziękujemy wydawcy Thermite Games za dostarczenie klucza do gry.
Jeżeli nie kojarzycie, z czym to się je, Gdzie jest Wally? to zbiór papierowych łamigłówek z lat 90., w których musieliśmy na ogromnym rysunku odnaleźć ukrytego w tłumie tytułowego jegomościa w pasiastym swetrze. Strony były dość imponująco szczegółowe, przez co nie była to zabawa tylko dla najmłodszych. Klonów powstało od tego czasu sporo, w tym kilka elektronicznych/cyfrowych. Sophia the Traveler to właśnie przykład z takich potomków Wally’ego.
Zamiast tytułowego okularnika – główną (ale nie jedyną) bohaterką obrazków recenzowanej gry jest Sophia. Fabuła koncentruje się na jej podróży do Wenecji wraz z towarzyszami: psem i papugą. Gdybym był wredny, napisałbym, że historia jest zablokowana za paywallem – a konkretniej: w formie artbooka – kosztującego 18 złotych – w którym poznamy więcej jej przygód. Jednakże fabuły w samej grze mogłoby tu tak naprawdę nie być i nic byśmy na tym nie stracili. Dlatego przejdźmy do gameplayu.
Naszym celem jest odnajdywanie poszczególnych przedmiotów i ludzi na danej planszy. Klikając na niego z listy, możemy poznać wskazówkę, gdzie może się kryć. Niestety, podpowiedzi są bardzo często nic niewnoszące i zbyt ogólnikowe. Jeżeli czegoś nie będziecie mogli znaleźć, zawsze można użyć lupki, by gra wskazała, gdzie on się znajduje. Ukrytych obiektów będziemy szukać na 10 planszach – a tak naprawdę dziewięciu, bo poziomy 4 i 7 są wręcz identyczne. To wbrew pozorom duży minus, który psuje całość. Szczególnie, że większość poziomów jest dość krótkich, nawet takich na kilka minut. Wspomniane bliźniaki są największe i zajmą wam nawet godzinę. Ogólnie gra nie powinna sprawić wam większych kłopotów i zamknąć się do trzech i pół godziny.
Pochwalić za to trzeba naprawdę ładne, całkiem szczegółowe lokacje i sporo easter eggów. Znajdziemy tu wspomnianą Wenecję, ale także wielki statek czy muzeum. Postacie na ekranie są animowane (nie wszystkie, przez co te puste obszary mapy wyglądają martwo), obiekty zaś interaktywne. Docenić trzeba dźwięki, czyli muzykę i piosenki idealnie wpisane do danej sytuacji. Klikając na przechodniów, ci odpowiadają w rodzimym języku – twórcy chwalą się, że każdy z co najmniej sześciu języków nagrali na potrzeby gry sami. Z technicznych problemów mógłbym wskazać lekko glicze graficzne i całkiem nieprzyjemny, trochę rwany ruch kamerą. Do tego skopany jest zoom: nie jest on płynny, a my możemy tylko wybierać nad paroma ustalonymi przybliżeniami, przez co zawsze jest za blisko lub za daleko.
Grałem co prawda na Steam Decku, jednak zewnętrzny ekran jest zdecydowanie najlepszy w takich grach. Oczywiście nie było żadnych problemów z odpaleniem tytułu i jeżeli na sprzęcie Valve również będziecie w tytuł ten grali, polecam zmienić poziom użycia procesora (TDP) na najniższy możliwy, by zaoszczędzić na poborze mocy.
Ostatecznie Sophia the Traveler to tytuł przyjemny, jednak niebędący niczym zaskakującym. Dla młodych to może być prawdziwa gratka (jeżeli im pomożecie, np. w tłumaczeniu opisów, bo gra nie jest spolszczona). Dla starszych lub bardziej wybrednych graczy polecałbym bardziej Labyrinth City: Pierre the Maze Detective (zresztą gra także na podstawie książek) lub świetną serię Hidden Through Time.
INDYK NA PARZE #1: A Juggler’s Tale, czyli magia na handheldzie
Humanista, pasjonat historii i języków obcych (przede wszystkim angielskiego) oraz j. polskiego. „Pececiarz” od urodzenia, choć posiada obydwie kieszonsolki Sony. Spokojny człowiek, który lubi pisać to, co czytacie :P.