RETROMANIAK #127: Za i przeciw emulacji
O emulacji słyszał niejeden fan retro. Każdy z nas ma swoje zdanie na ten temat i własne przemyślenia w sporze: grać na prawdziwym sprzęcie, czy emulować konsolę?…
Dzisiejszy RETROMANIAK będzie nawiązaniem do bardzo starego wpisu „Don Mateo” Mateusza, który lata temu pisał o swoim spojrzeniu na emulatory, zwłaszcza konsol. Nie będę rozwodził się tutaj nad moralnością całego zagadnienia, ale pewne swoje trzy grosze muszę wtrącić. Wiem, że emulacja często kojarzy się z piractwem, ale jest to trochę niesprawiedliwe stawiać znak równości pomiędzy tymi pojęciami. W dzisiejszych czasach nie tak trudno jest zgrać nasze gry z nośników na dysk – wszystko, co potrzebne, często mamy już w domu (konsola, kable, napęd w komputerze itd.); a jeśli nie, to za kilkadziesiąt złotych kupimy odpowiedni sprzęt. Znalezienie emulatora, który w pełni bazuje na inżynierii wstecznej, również nie powinno być takim problemem jak jeszcze kilka lat temu. W zależności od platformy może zajść potrzeba samodzielnego zgrania firmware’u z naszej konsoli – pobieranie go z Internetu jest nielegalne; chociaż, co ciekawe, na przykład swego czasu SONY przypadkowo podzieliło się ze światem BIOS-em do pierwszego PlayStation… (ups…).
W tym miejscu zrobiliśmy już chyba wszystko, co tylko można było zrobić, aby grać legalnie na emulatorze – chociaż dalej stoi to w opozycji z postanowieniami licencyjnymi twórców i właścicieli praw autorskich. Tak czy inaczej, przejdźmy do sedna.
Emulacja na NIE
Na początek opowiem, dlaczego mimo wszystko warto trzymać w domu czynną konsolę i raczyć się graniem w tytuły tak, jak robiliśmy to w czasach świetności danego sprzętu. Co by nie mówić, większość z naszych retro-maszyn mieliśmy w ubiegłych latach i to właśnie stąd płynie zamiłowanie do wirtualnych antyków – gier starych, brzydkich, prostych, topornych, nieintuicyjnych, ale przede wszystkim… urokliwych.
1. Kompatybilność
Zacznę od rzeczy najprostszej. Emulatory nie zawsze działają tak, jakbyśmy tego chcieli. Najgorzej, gdy jakiś tytuł nie chce z nami współpracować. W zależności od emulowanej platformy, możemy napotkać różne trudności z działaniem lub w ogóle samym uruchomieniem gry. Czasami to kwestia za słabej konfiguracji sprzętowej, ale zdarza się, że problem leży w samej grze albo emulatorze. O ile większość tytułów z pierwszego PlayStation działa w zasadzie bez najmniejszych problemów, o tyle odpalenie jakiejś gry z Saturna może okazać się niemałym wyzwaniem! O idealnej emulacji możemy już tylko pomarzyć… Na prawdziwym sprzęcie takich problemów po prostu nie ma.
2. Emulator psuje zabawę
Emulatory poza uruchamianiem gier mają kilka dodatkowych funkcji, które pozwalają nam wyjść poza to, co potrafią nasze konsole. Wśród nich są rozwiązania, które w istotny sposób wpływają na doznania płynące z grania. Do najgorszych, według mnie, niszczycieli zabawy można zaliczyć tzw. savestate, czyli zapis gry w dowolnym momencie. Nieco innym, acz równie szkodliwym jest swobodne cofanie rozgrywki. Oba rozwiązania sprawiają, że nawet bardzo wymagające tytuły stają się względnie łatwe. Dla przykładu, w Super Mario Bros. 3 bez trudu zawsze zgarniemy kwiatka na koniec każdego poziomu. Podczas dopasowywania elementów szczęście będzie nam niezwykle często sprzyjało, a przy odkrywaniu stołu z kartami zawsze zbierzemy wszystkie! Tak – emulatory pozwalają nam przejąć kontrolę nad rozgrywką, co często psuje całą zabawę. Co więcej – to był tylko drobiazg! Ot, zbierzemy kilka bonusów i żyć więcej niż powinniśmy. Elementy losowe dziwnym trafem wypadły na naszą korzyść, bo poprawiliśmy co nieco tu i tam.
Gorzej, gdy możliwość dowolnego naprawiania wszystkiego przeradza się w chorobliwy perfekcjonizm, a ten sprawia, że tak naprawdę nie gramy w dany tytuł, my go tylko przechodzimy. Trudne sekwencje, które niegdyś przyprawiały nas o nerwicę, na emulatorze stają się co najwyżej chwilowym utrudnieniem. W skrajnych przypadkach poziom trudności przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie trzeba się zastanawiać, jak dojść do następnego checkpointu bez utraty kolejnego życia. Rekordowa punktacja staje się łatwo osiągalna. Takie Battletoads na NES-a zmieniają się nie do poznania, gdy możemy z łatwością naprawić każdą naszą wpadkę! Pokusa używania tych „dobrodziejstw” jest największym utrapieniem bardziej hardkorowego gracza… Co więcej, wspomniane ułatwienia wcale nie muszą oznaczać chęci oszukiwania. Czasami chcemy sprawdzić różne wybory w grze albo zwyczajnie wolimy błyskawicznie wczytać zapis, niż powtarzać do znudzenia irytujący fragment rozgrywki zanim dojdziemy do newralgicznego momentu, gdzie nagminnie tracimy kolejne życia… Grając na emulatorze czuję, że to ja jestem górą nad danym tytułem i to ja decyduję, jak potoczy się rozgrywka. Czasami taka władza nie jest darem, a przekleństwem, gdyż nie polegamy już na naszych umiejętnościach czy szczęściu – jesteśmy skazani na sukces!
3. Dłubanie przy grach może im szkodzić
W sumie to ciąg dalszy poprzedniego punktu, ale postanowiłem dać to jako osobny akapit, ze względu na odmienną charakterystykę. O ile tam wykorzystywaliśmy dokładnie te same funkcje emulatora, o tyle tutaj grzebiemy przy każdej grze z osobna, robiąc rzeczy teoretycznie możliwe na konsoli, ale faktycznie bardzo rzadko wykorzystywane.
W zasadzie każdy przyzwoity emulator ma wbudowaną obsługę kodów: Action Replay, GameGenie, CodeBreaker itd. Te natomiast nie tylko spłycają zabawę, co częstokroć skracają ją do kilku minut! Niby nie ma nic złego w błyskawicznym odblokowaniu całej ukrytej zawartości, nad którą normalnie musielibyśmy siedzieć kilka (albo i kilkanaście) dobrych godzin… Ale zamiast długiego oczekiwania, właśnie pozbawiliśmy się wielu godzin zabawy (i tym samym nagrody)! No właśnie… gdzie podziała się frajda z odblokowania trudno dostępnej nagrody? Gdzie satysfakcja z grania, skoro możemy przeskoczyć ogromną część całego doświadczenia? Zresztą, niektóre kody sieją tak duże spustoszenie, że ich używanie może dosłownie uniemożliwić nam ukończenie gry! Jak? Wystarczy, że przy użyciu czitu ominiemy jakiś aktywator zdarzenia albo podmienimy istotny przedmiot fabularny, a gra może dostać totalnego bzika. Naprawienie szkód często jest niemożliwe bez wczytania zapisu sprzed ich użycia (a ten może już został nadpisany?).
Podobnie jest z zapisami rozgrywki, pobranymi gdzieś z czeluści Internetu – ktoś się kiedyś namęczył, abyśmy teraz ściągnęli sobie save i podłączyli do emulatora. Fajna opcja dla kogoś, kto chce pobawić się nieco danym tytułem; ale tak po prawdzie, to jak czytanie książki od zakończenia. Na konsoli to wszystko jest często nie tyle niemożliwe, co wymaga karkołomnych kombinacji, dodatkowego osprzętu itd. Na emulatorze cały proces trwa dosłownie kilka chwil. Ktoś mógłby powiedzieć, że korzystanie z powyższych ułatwień jest zaletą… No cóż, samodzielne odblokowanie zawartości i granie przez kilka dni jest pewnie bardziej satysfakcjonujące niż oszukiwanie i ukończenie w jeden wieczór, prawda?
4. Hardware nie taki, jak trzeba
Emulator to tylko program, a ten czymś trzeba obsłużyć, co nie? Na klawiaturze grają już tylko szaleńcy, ale samo posiadanie gamepada nie rozwiązuje wszystkich problemów. Zwykle nie mamy dedykowanego do danej konsoli, więc posiłkujemy się innym, aktualnie dostępnym pod ręką padem (lub rzadziej: dżojstikiem). Poza samym kształtem, który odbiega od oryginału, często rozłożenie i oznaczenie przycisków jest inne. Szczególny chaos wprowadzają nasze pady od Xboksa, gdyż ich oznaczenie (A, B, X, Y) jest identyczne z większością konsol Nintendo, ale umieszczone są one w innych miejscach! Z przyzwyczajenia nieraz będziemy mylić przyciski. Są jednak gamepady, dla których nie ma rozsądnych rozwiązań, np. ten niesławny trójząb od Nintendo 64, czy też znienawidzony pad od Gacka…
To jednak nie jest aż takim wielkim problemem. Gorzej, jak tytuł wykorzystuje ekran dotykowy, aparat, żyroskopy, akcelerometry czy chociażby analogowe przyciski funkcyjne inne niż triggery. W tym momencie emulator musi iść na daleko idące ustępstwa, a my tracimy sporą część z oryginalnego doświadczenia. Lata temu widziałem na YouTubie, jak ograć Zeldę: Breath of the Wild bez motion sensorów (kilka zagadek w świątyniach wykorzystuje położenie Switcha do np. toczenia kuli po labiryncie). Okazuje się, że jak się człowiek odpowiednio postara, to wykona te zadania przy użyciu myszki komputerowej! Podziwiam za determinację, ale zarazem współczuję, bo to były cholernie fajne zagadki!
Jeszcze inną sprawą jest to, że emulatory często nie mają wielu egzotycznych funkcji. Dla przykładu, Dolphin nie pozwala nam na podłączenie Game Boya Advance, aby pograć w Wind Wakera tak, jak to ma miejsce na prawdziwym sprzęcie. PCSX2 nie skorzysta z dobrodziejstw dysku twardego, a z portów USB – tylko połowicznie. Kilka naprawdę fajnych funkcji ominie gracza…
5. Nie ma tej chemii
To już bardziej subiektywna sprawa, ale myślę, że każdy patrzący z nostalgią w oku gracz przyzna mi rację. Zwyczajnie nie czuć tej magii obcowania ze sprzętem. Zamiast kompaktu i kartridża, jest obraz płyty i zrzut ROM-u. Nie ma ekscytacji związanej z otwieraniem pudełka z grą, podłączaniem konsoli do telewizora ani zastanawiania się, czy laser odczyta naszą płytę. To wszystko ulatnia się gdzieś podczas odpalania programu. Bezpowrotnie. Ktoś, kto ogrywał gry wyłącznie na emulatorze, być może tego nie zrozumie, ale każda platforma, z którą wiążemy nasze wspomnienia, ma w sobie jakiś taki klimat. Czasami to kwestia samego sprzętu, który zwyczajnie cieszy oko i przypomina nam czasy młodości.
Emulacja na TAK
Pomówmy teraz o pozytywach… Muszę wspomnieć o szeregu zalet, dla których warto jednak rozważyć skorzystanie z emulacji zamiast grania na oryginalnym sprzęcie/systemie.
1. Żywotność
Tak, nasze kochane konsole z roku na rok są coraz starsze i coraz bardziej „odczuwają” ten upływ czasu. Na aukcjach sprzęt w dobrym stanie robi się tylko droższy, bo nowego przecież nie produkują, a sprawnych sztuk wciąż ubywa. Być może pewnego dnia po raz ostatni przyjdzie nam uruchomić konsolę – może gamepad się rozsypie, może napęd przestanie czytać, albo kępki kurzu na płycie głównej zamienią się w zwarcie i wszystko szlag trafi? Nigdy nie wiadomo, jak długo posłuży nam sprzęt. Nie wiem, jak wy, ale ja mam problem z wymianą w takich sytuacjach – gdzieś tam serce ściska z żalu nad padniętą konsolą, a z drugiej rozsądek wciąż pyta „dalej chcesz grać w te starocie?”. Z emulatorem nie ma takich problemów. Padła konfiguracja? Wgrywamy od nowa. Wymiana kompa? Przenosimy pliki na dysk zewnętrzny i tyle.
Nie głowimy się, czy na karcie pamięci jest dostatecznie dużo miejsca, bo zawsze możemy utworzyć nową memorkę. Nie martwimy się bateryjką w kartridżu, która pewnego dnia padnie, zabierając ze sobą nasze zapisy… Emulator mimo wszystko oszczędza nam takich przykrych doświadczeń. Zgrywamy naszą małą biblioteczkę na komputer i nie niszczymy przy tym naszych płyt – często już porządnie zajechanych przez lata katowania na konsoli.
2. Grafika robi swoje
Dobry emulator jest w stanie całkiem nieźle poprawić wygląd gier, które, delikatnie ujmując, nie zestarzały się najlepiej. Szczególnie widać to w przypadku piątej i szóstej generacji (1995-2005), gdzie największymi bolączkami były paskudne tekstury, poszarpane krawędzie i niska rozdzielczość. Mało kto ma dziś miejsce na duży i ciężki telewizor CRT, który zamaskowałby brzydotę naszych staroci.
W tym miejscu jedynym rozwiązaniem jest porządny emulator. Czasami to nasza ostatnia deska ratunku, zanim tytuł odrzuci nas swoją obrzydliwie przestarzałą oprawą graficzną. Wystarczy posiedzieć kilka minut nad konfiguracją, aby podrasować co nieco naszą grę, np. zwiększając natywną rozdzielczość czy nakładając przyjemny dla oka filtr. Niektóre emulatory pozwalają nam także na podmianę tekstur i wygenerowanie panoramicznego obrazu – to już w ogóle opcje na wypasie! Oczywiście żadna ilość „tapety” nie jest w stanie zakryć gameplayu, który również jest skostniały, ale to już inna kwestia.
3. Wszystko w jednym miejscu
Jedną z bolączek wielu graczy jest problem z fizycznym miejscem na wszystkie zebrane tytuły, konsole i akcesoria – sprzęt i gry po prostu zajmują sporo miejsca! Samo najpotrzebniejsze wyposażenie często już jest problemem – osobiście mam w domu pięć konsol i zdecydowanie za mało przestrzeni wokół telewizora. O ilości złączy nawet nie będę się rozpisywał… Czasami na samą myśl o przepinaniu kabli odechciewa się grania na danym sprzęcie! Zresztą nasi domownicy niekoniecznie muszą się godzić na stertę konsol i gier w salonie… A tu jeszcze pewnie chciałoby się powiększyć tę kolekcję! Z emulacją nie ma takich problemów: wszystko, co nam potrzebne, mieści się na dysku, więc cały nasz sprzęt i gry możemy spokojnie spakować do pudła i wynieść do piwnicy, gdzie nikomu nie będą przeszkadzać.
4. Na małym jest lepiej
Kieszonkowe granie od zawsze rządziło się swoimi prawami, przez co zupełnie inaczej patrzymy na emulację, jeśli chodzi o handheldy i tego typu sprzęty. Mobilne granie ma sporo zalet, zwłaszcza gdy mamy na myśli emulowanie innych konsol. Prosty przykład: nawet najbardziej rozpikselizowane gry wyglądają całkiem przyzwoicie na malutkim ekraniku. To świetna opcja dla osób, które uwielbiają stare produkcje, ale nie mogą zdzierżyć ich widoku na nowoczesnym telewizorze! Kto grzebał w Steam Decku, ten wie, że sprzęt świetnie sprawdziłby się jako emulacyjny kombajn. Tak po prawdzie to wiele z naszych oldskulowych tytułów może dostać u nas nowe życie właśnie dlatego, że możemy w nie zagrać dosłownie wszędzie. Co więcej, w końcu możemy na handheldzie ograć tytuły stacjonarne zamiast o wiele skromniejszych wydań z konsol przenośnych. Znacznie fajniej gra się w pełnoprawne Gran Turismo 4 z PS2 niż w znacząco okrojone GT na PSP.
5. Zagraj ponownie bez wydawania kasy
Dobra, muszę to powiedzieć. Niechętnie; ale jednak. Nie lubię płacić kolejny raz za gry, które już posiadam w swojej kolekcji. Jeśli mam już jakiś tytuł, to pięć razy zastanawiam się, czy warto kupić jego odświeżone wydanie – nawet jeśli jest za grosze! Niebagatelne znaczenie ma tutaj zawartość.
MediEvil Resurrection (nie mylić z remasterem z 2019 roku!) można na PS Store kupić za nieco ponad cztery dyszki; ale po co mam kupować coś, co mam już na PSP?! Żeby pograć na telewizorze? Tadam! – od tego jest emulator!
Nie zrozumcie mnie źle – nie jestem przeciwnikiem ponownego nabywania gier, gdy jest jakiś sensowny powód zakupu. Wiele lat temu w moje ręce trafił Final Fantasy X na PS2. Jakiś czas później sprzedałem konsolę ze swoimi grami i kupiłem w końcu PlayStation 3. W ramach uzupełniania kolekcji musiałem ponownie nabyć ten tytuł, tym razem jako remaster wspomnianej gry – sprzedałem swoją kopię, a że wydanie HD zostało znacząco rozbudowane i ogólnie zawiera de facto dwie gry, to nie miałem oporów przed jego kupnem.
Dzisiaj wciąż posiadam w swojej kolekcji Final Fantasy X/X-2 HD Remaster na PS3, ale raczej nie zagram w tę grę na PS4… Nie chodzi mi o samą kompatybilność (której oczywiście brakuje), a o zwykłą przyzwoitość – mam już tę grę, więc po co mam kupować ją drugi raz?! Praktycznie nie ma różnic między obiema wersjami… Dodam tylko, że tytuł nigdy nie był sprzedawany w cross-buy (czyli płacisz raz, ale możesz pobrać daną grę na różnych platformach: PS3, PS4 albo na PS Vitę). Nie ma nawet opcji zaktualizowania wydania, tak jak to miało miejsce w kilku innych przypadkach.
Co bardziej dociekliwi pewnie stwierdzą, że przecież nowsze wydanie to wyższa rozdzielczość itd… Tak, macie rację, chociaż tylko połowicznie – niektóre gry na emulatorze wyglądają niewiele gorzej od sprzedawanych nam remasterów! Zresztą spora część z tych odświeżonych gier działa na zasadzie emulacji. Tak, dokładnie! Sami twórcy z niej korzystają!
A gdyby tak…?
To co w końcu jest lepsze – granie na prawdziwym sprzęcie, czy emulacja? Brak tutaj jednoznacznej odpowiedzi, bo ile osób, tyle zdań na ten temat. Niemniej w tym miejscu chciałbym powiedzieć, że świat nie musi być ani czarny, ani biały. To nie tak, że opowiadając się za jedną stroną nie mamy prawa korzystać z drugiej. Ba! Możemy po części połączyć oba rozwiązania i ogrywać nasze gry na zupełnie nowe sposoby. O co chodzi? Już wyjaśniam.
Czasami wykorzystuję kody i modyfikuję zapis z początku gry – wprowadzam wtedy jakąś istotną zmianę, a potem gram już normalnie, patrząc, jak będzie przebiegała rozgrywka. Nieraz zdarzyło mi się przygotować taki plik z zapisem do gry Jade Cocoon – tylko po to, aby potem przenieść go na konsolę i rozpocząć nową rozgrywkę np. z Arpatronem innym niż wodny (tylko ten jeden typ miniona występuje standardowo!). W ten sposób otrzymuję namiastkę czegoś nowego w grze, którą znam jak własną kieszeń! Niczego nie tracę, a tylko zyskuję dzięki odpowiedniemu wydłużeniu zabawy.
Często też uskuteczniam żonglowanie między emulatorem a konsolą, co by pograć „po bożemu”, ale nie marnować przy tym czasu. Latka lecą, obowiązków przybywa: dom, rodzina, praca i wiele innych spraw na głowie (a RETROMANIAK sam się nie napisze, nie?) – zwyczajnie czasami brakuje czasu na granie, głównie w moje ulubione RPG-i… Dzięki emulatorowi mogę skrócić siermiężne zbieranie punktów doświadczenia i nie marnować czasu na bezrefleksyjne klepanie komendy Attack. Dwie godziny ubijania wciąż tych samych potworów mogę zamienić w kilka minut patrzenia na przyśpieszoną rozgrywkę. Nie marnuję cennego czasu i mogę za chwilę kontynuować grę idąc dalej z fabułą. Ostatnio ogrywałem w ten sposób Final Fantasy VI (europejskie wydanie „szóstki” na PlayStation ma koszmarne czasy ładowania, ale jakoś z sentymentu tą wersję lubię najbardziej). W Finala gram najczęściej na PS3, ale w razie potrzeby przerzucam zapis na komputer, aby skrócić to bezmyślne mordowanie potworów w jednej lokacji. Potem zgrywam go ponownie na konsolę. Co więcej, zawsze mógłbym przekonwertować ten zapis i samą grę, aby potem zrzucić je na PSP i pograć na kibelku czy w łóżku – normalnie bajka!
Czy coś przez to tracę? Moim zdaniem nie. Czy to oszustwo? Takie samo jak wbijanie wyższego poziomu niż rekomendowany… Zresztą, coraz częściej nasze stare klasyki na nowych konsolach mają odpowiednie ułatwienia w menu, np.: przyśpieszone walki, poczwórne doświadczenie, brak losowych starć itd. Jak widać, twórcy sami chętnie oddaliby nam wiele z funkcji emulatora.
Kiedyś nałogowo grał w Tony Hawka, dziś miłośnik gier roleplay i rpg – grind to dla niego podstawa. Mimo słabości do ubiegłych generacji nie pogardzi czymś świeżym. Z wykształcenia andragog, prywatnie gracz z dwudziestoletnim stażem.